Minęło już tyle miesięcy, gdy opuściłyśmy z Alą lofocką ziemię… Czas najwyższy napisać kilka wspomnień, bo niedługo w głowie nie pozostanie już kompletnie nic!
Lofoty to krajobrazowy raj na ziemi, jednak bycie w raju kosztuje. A dodatkowo to Norwegia, więc sami wiecie. Dlatego wybrałyśmy się tam niskobudżetowo pod namiot, dźwigając na plecach hotel, restaurację, łazienkę i szafę z ubraniami. To nie poczynione na noclegu oszczędności były najistotniejsze, a możliwość doświadczenia przyrody, jak nigdy przedtem.
Baza noclegowa na Lofotach nie jest rozbudowana tak, ja chociażby w naszych górach. Nie ma sklepów, a co dopiero hosteli. Poza tym norweskie prawo namawia do obcowania z Matką Naturą, byle 150 metrów od najbliższego zabudowania. Więc skoro można spać, na dziko, a nie być nielegalnym koczującym, to grzech nie skorzystać!
Lofoty pomimo całego swojego piękna, są surowym i twardym zawodnikiem. Pogoda nie rozpieszcza, jest kapryśna i nieprzewidywalna, jak kobieta . Jednak warto poświęcić strefę komfortu, by mieć wspomnienia tak niewyobrażalnie piękne, że nie wyrażą tego żadne zdjęcia. Aczkolwiek spróbuję Was nimi oczarować i zachęcić, aby podjąć podróżnicze wyzwanie.
Jak być bezdomnym turystą na Lofotach ? O tym już za chwilę, nie przedłużając…
Dzień 1- Å
Jak napisała Ala na swoim blogu, Lofoty widziane z samolotu, przypominają do złudzenia grzbiety morskich potworów. Już wysoko z nieba czuć ekscytację, bo widoki rozpościerają się idylliczne. I tylko my wiemy, że to już, za momencik, zaczniemy naszą pierwszą wspólną przygodę na bardzo dalekiej północy! Tak dalekiej, że trzeba paluchem dotknąć globusa, by zobaczyć skalę odległości.
Bodø, to właśnie tutaj mieści się lotnisko, gdzie przewoźnicy różnej maści dostarczają podróżników chcących zobaczyć przyrodę w nieskalanej postaci. Jednak to nie w Bodø zobaczymy wystające z morza potwory, a dopiero Moskenes.
Tam zabiera nas prom, który jest ostatnim cywilizacyjnym cudem, na pokładzie żegnamy się z luksusem w postaci wygodnych foteli podłogi, dachu, wody w kranie. W tym żegnaniu pomagają widoki, które wkradają się do środka przez przepastne okna i fundują spektakl, jakiego w żadnym kinie nie znajdziecie. Nasze stopy stają na Lofotach o 22:00.
Jest dzień polarny, nigdzie się nam nie spieszy, bo i tak wszystko widać doskonale. Nie ma obawy, że w ciemności któraś spadnie z klifu…Nocny spacerek kieruje nas do miejscowości o długiej nazwie Å. Ala mówi, że to ostatnia litera w alfabecie norweskim i zarazem ostatnia miejscowość na Lofotach. Ludzie śpią, nie uświadczysz psa czy kota, a my zaś szwendamy się po miasteczku, szukając miejscówki do spania. I tak przed oczami pojawia się lekko wydeptana ścieżka, otoczona drzewkami, jest nawet ślad, że ktoś palił tu ognisko. Miejsce idealne. Są skały, będzie można zrobić siku, bez świecenia pupą na główną drogę E 10, która to biegnie przez cały półwysep.
Dziwnie zasypia się, gdy w namiocie jasno. Tylko zegarek utwierdza w przekonaniu, że tak, to jednak środek nocy. Miejsce na nocleg jest za to spokojne i zapewnia bezpieczny sen. Zasłaniałam oczy opaską, bo ta jasność trochę wybijała z rytmu. Spać nie dają także mewy, dziesiątki mew. Drą się okrutnie… Noc zleciała błyskawicznie na budzeniu się i zasypianiu, podkrążone oczy i niskie morale ratuje kawa, a owsianka wprawia w dobry nastrój. Dzień dobry Lofoty, zaczynamy przygodę już naprawdę!
Dzień 2 -Kvalvika beach
Opuszczamy Å, chłoniemy to, co dookoła. Trawa jest soczyście zielona, łąki pełne kwiatów, białych, fioletowych i żółtych. Gdyby nie fakt, że to blisko koła podbiegunowego, można by wziąć te okolice za łąki na polskiej wsi, bo i kwiaty takie same. Zwłaszcza morze łubinów! Moich ulubionych.
Człapiemy dziś cały dzień, najpierw zahaczamy o Reine, bajkową miejscowość z uroczym portem. I jeszcze bardziej uroczą ulewą. Leje i leje, trzeba gdzieś przeczekać i wysuszyć ubrania. Okupujemy kawiarnię i stację benzynową kosztując lokalnych przysmaków, przy okazji ładując telefony. Przed nami kolejny etap planu podboju szlaku, tam zabiera nas kolejny prom. I myślę sobie, czy można być jeszcze dalej od domu? Zmierzamy ku miejscom, gdzie nie ma sklepów, zasięgu. Teraz okaże się, jak przebiegło pakowanie i czy mamy wszystko, co trzeba?
Prom MS Fjordskycs wiezie nas do Kjerkenfjorden. Tu zaczyna się kwintesencja wjazdu, czyli szlak ultramaratonu The Arctic Triple – Lofoten Ultra-Trail Lofocki. Nadjłuższy dystans ma 166 km, to właśnie nim będziemy kroczyć przez kolejne dni, na szczęście nie musimy biec, z tymi plecakami byłoby to wręcz niewykonalne. Padłybyśmy po godzinie, no może dwóch.
Szlak zaczyna się sporym podejściem, potem jest takich jeszcze kilkanaście. Po drodze osuwiska, głazy, kałuże, mokradła, las jak z Alicji z Krainy Czarów. Kilka gleb, mokre spodnie, mokre buty i ponad 20 kilometrów w nogach. Umęczone, spocone i przeraźliwie głodne docieramy do celu, już z góry widać Kvalvika beach. To w tej plaży zakochała się ze zdjęć Ala i mnie zaraziła tą miłością!
Nasza prywatna plaża na jedną noc! Czego można chcieć więcej? Skrzeczący ostrygojad przegania nas z miejsca, gdzie chciałyśmy rozbić namiot. Przesuwamy się dalej, żeby nie uprzykrzać mu życia. Mew jest mniej… nadzieja na cichą noc. Jest cudnie. Świeża woda w zasięgu ręki i lodowate morze, które może zachęcić do kąpieli tylko morsów. Zasypiamy jak kamień. Nie przeszkadza jasność, szum fal, nic. No i nie ma mew. Uff!
Dzień 3 – Nusfjor
Miało być pięknie i lekko, a już po wyjściu z plaży dostałyśmy się na szlak z łańcuchami i głazami tuż przy obijających się falach. Norweskie szlaki do łatwych nie należą, oznakowane są różnie, czasem trzeba po prostu rzucić kością i zdać się na los. Wisimy z plecakami na łańcuchach, serce wali jak młotem, jednak drżące ręce nogi idą w zapomnienie, bo widoki dookoła ehhh. Brak słów! Chwila dla fotoreporterów, jak cudnie!
Umęczone trafiamy na szlak do Nusfjoru. Jest bardzo wymagający, pomimo, że ma zaledwie 6 km. Droga nie ma końca. Zmęczenie daje się we znaki. A niby mamy kondycje…Mijamy rybacką osadę, by znaleźć się w norweskim lesie, tuż przy zbiorniku retencyjnym. Ktoś tu był przed nami, znowu stare palenisko. Radość ogromna, będzie ogień. Ale bezowocnie, wszystko jest zawilgocone, nie chce się palić. No nic, czeka nas dziś kolejne mycie na sucho i ciepły bigos na kolacje! Przebieramy się w piżamki i idziemy spać.
Dzień 4 – plaża Haukland
Włosy wyglądają coraz gorzej, chowamy je pod czapkami, głowa lekko swędzi. Marzę o umyciu swoich długich pukli. Ale nie ma, zbieramy obozowisko i idziemy dalej.
Wczorajszy szlak wydawał się być trudny, jednak to, co czekało na nas tego dnia było prawdziwym armagedonem.
Nigdy nie chodziłam bez zabezpieczenia po takich głazach i na takiej wysokości. To był jeden wielki interwał dla nóg. Góra dół, góra dół. Plecak w niczym nie pomagał, klinował się w wąskich przejściach, dociążał kolana. Gdy już myślałyśmy, że to koniec to przed nami wyrastała jeszcze większa góra. Czarna rozpacz nareszcie skończyła się, gdy tylko wyszłyśmy do cywilizacji, to skorzystałyśmy z okazji i poratowałyśmy się autostopem. I tak po całym dniu udało się dotrzeć do celu – plaży Haukland. Tu już nie byłyśmy same, bo trafiłyśmy na lokalne święto, więc dzieliłyśmy raj z innymi, rozkoszując się prawdziwym winem, którym poczęstowali nas podróżujący po Norwegii Polacy.
Napis NO CAMPING -nie robił na nikim wrażenia. Szybko rozbiłyśmy namiot, bo znowu zaczęło padać. Noc, której nie ma, zastała nas o 1-ej i umęczone poszłyśmy spać! Za to w czystej bieliźnie i z czystymi stopami. Bo dziś był dzień zmiany bielizny i nie oszczędzałyśmy na mokrych chusteczkach. Ależ to był luksus!
Dzień 5 – Unstad , mekka surferów
Celem numer 5 był Unstad. Jednak zanim tam dotarłyśmy trzeba było obowiązkowo wdrapać na szczyt Himmeltinden (962m n.p.m ). Wchodzimy na lekko, bez namiotu, ten został na zakazanym polu campingowym. Jest cudnie, nic nie ciągnie w dół. Można rozkoszować się wspinaczką i przepoconą koszulka, czyste ciało to już mgliste wspomnienie, jak i widok z samej góry.
Szkoda opuszczać plażę Haukland, ale dalej przecież też jest pięknie. Po drodze w końcu jakiś sklep, bo jak na razie to nie było gdzie wydać kieszonkowego. Pałaszujemy burgera, a nawet dwa, zapychamy czekoladą, a na kolację kupujemy wiaderko ziemniaczanej sałatki. Nie mogę doczekać sie wieczora… Untad to raj, surferska wioska w małej kotlinie. Pomimo, że śpimy w namiocie mamy możliwość skorzystania ze WSPÓLNEJ DLA WSZYSTKICH ŁAZIENKI! Pierwszy raz myjemy na wyjeździe głowę! Dwa razy! Jest sauna, restauracja, gdzie serwują najlepsze cynamonki na świecie (tak głosi napis). Do dyspozycji mamy fat bike, więc jedziemy na przejażdżkę nad morze. Tej nocy maksymalnie długo siedzimy w świetlicy, na miękkiej kanapie, sącząc ciepłą herbatę, jedną po drugiej. Czujemy się jak królowe życia, z czystymi włosami, ogolonymi pachami i nogami! Zasypiamy pachnące, wygrzane i szczęśliwe!
Dzień 6 – przełęcz w raju
Budzimy się w surferskim raju i pędzimy jeszcze raz umyć głowę, na zapas. Szorujemy się dokładnie, nie wiadomo przecież, kiedy znowu będzie dane nam się umyć. Ala – mój osobisty przewodnik po lofockim raju – prowadzi nas dziś do Eggum. Szlak znowu nie jest usłany różami, a kupami owiec i skałami. Nie ma nudy. Wspinamy się coraz wyżej i wyżej. Brodzimy po mokradłach, buty zapadają się do kostek. Drogowskazów brak, idziemy trochę na czuja. Po wielu godzinach wędrówki znajdujemy miejsce idealne do spanie i ładne dla oka. Śpimy pomiędzy szczytami Blatinden, przed nami Hellostinden, po lewej wody morza Norweskiego, po prawej wody Vestfiordu… a po środku my, wcinające gorące kubki. Jesteśmy same na końcu świata, pośrodku niczego. Próbujemy złapać obiektywem, to co widzą zmysły. Nie da się!
Dzień 7 – Jezioro i noc jak z horroru
Niby siódemka jest szczęśliwa, nam zaoferowała najtrudniejszy z całej wyprawy odcinek. Niby miało być łatwiej, a nie było. Zaczęło się niewinnie połoninami, by wspinać się szczytami, ostrymi graniami w totalnym milczeniu. Dookoła wiatr, deszcz, mgła, śnieg i śliskie głazy. Milczymy kilka godzin, każda a idzie ostrożnie, z przerażenia zapominamy ubrać kurtek przeciwdeszczowych. O zdjęciach też nie myśli żadna, to zbyt ryzykowne, łatwo o glebę. Wieczorem docieramy nad malownicze jezioro, wciąż siąpi deszcz. Jesteśmy wykończone, zaś puchówki można wykręcać. Na domiar złego kończy się gaz w butli, ostatnim rzutem na taśmie jemy ciepły posiłek. Nawet widoki średnio cieszą, modlimy się o rano. Wiatr targa namiotem, czasem łapiemy go w nocy po omacku, upewniając się czy mamy jeszcze dach nad głową. Jest przeraźliwie zimno, chowamy się całe do śpiwora, niewiele to jednak daje. NIECH JUŻ BĘDZIE RANO!
Dzień 8 – to już jest koniec!
Szczęśliwe, że to już koniec tej nocy, oceniamy straty, ubieramy wilgotne kurtki, w butach gnój. Nie ma szans, żeby wyschły. Plask, wkładamy stopy. Patentem okazuje się chodzenie bez skarpet. Szybciej suszą wkładki, by na nowo umoczyć buty w bagnie i tak do samego Svolvaer. Ostatni dzień wędróki to bajeczna pogoda i palące słońce. Obracamy często głowę, patrząc gdzie byłyśmy, ile przeszłyśmy…
To właśnie w tym mieście kończy się bieg, na startujących czekają kibicie, a na nas czeka niespodzianka! Jak się okazało, Ala zarezerwowała wcześniej nocleg w cywilizowanych warunkach, bo mogliby nas nie wpuścić do samolotu. Zgniłe buty lądują w koszy, trzeba kupić nowe. Wstyd tylko przymierzać z takimi nogami cokolwiek, czarne pazury, brudne kostki, śmierdzące skarpety. Doprowadzamy się do porządku w marketowej toalecie. Zasłaniam Ale plecakiem, żeby sprzedawczyni nie widziała, jakim trolom daje piękne adidaski.
No! Teraz można iść zameldować się do lokum. Prysznic, czyste włosy, ciepła herbata…jak niewiele trzeba.
Dzień 9 – Harstad-Narvik
Ale żeby nie było tak kolorowo, poranny lot na lotnisku na zadupiu zmusza nas do ostatniej nocy na dziko, tym razem bez namiotu, bo kto wymyślił zakaz rozbijania namiotu przy terminalu??? Ratuje nas całodobowa stacja benzynowa. Są kanapy, tv i dziesiątki naszych najrozmaitszych pozycji. Że też nas nikt nie pogonił za te tylko dwie kupione i wypite kawy?
TO JUŻ JEST KONIEC 🙁
Wsiadamy do samolotu, w oku kręci się łezka. Było piękniej niż sobie wyobrażałyśmy…a tymczasem Ala znowu zakochała się w pewnym widoku:)
Leave A Reply